wtorek, 16 września 2014

Rozdział 2 "O dziewczynie z Rosji Zachodniej"



                Miałam takie swoje ulubione miejsce. Znajdowało się ono na dachu bielonej kamienicy, skąd miałam doskonały widok na to, co działo się w Moskwie, stolicy Rosji Zachodniej. Widziałam, jak postacie wielkości mrówek poruszają się po nieskazitelnie czystych ulicach, do mych uszu dochodziły stłumione odgłosy samochodów i cichych krzyków. Uwielbiałam patrzeć, jak to miasto tętni życiem.
                Tutaj, w tym miejscu, na tym właśnie dachu, czułam się samotna. Ale przecież samotność była czasem potrzebna. W domu, w którym mieszkałam, zawsze było kłębowisko ludzi. Ojciec pracował w wytwórni protez. Przesiadywał w domu, w swoim pokoju, gdzie miał wszystkie potrzebne przybory do swojego zawodu. Słyszałam, że był sławny w całym kraju. To do niego przychodzili osoby, którzy ulegli różnym wypadkom i tracili kończyny, a on dawał im nowe, mechaniczne, mocniejsze i ulepszone. Niektórzy różnili się od zwykłych Rosjan, przez co zastanawiałam się, skąd pochodzą, i jak udało im się tu dostać. Przecież Rosja była tak zamknięta, iż nikt nie mógł wyjść za jej mury, a co dopiero dostać się na jej teren. Ci ludzie, nieznajomi, byli ciemnoskórzy albo oliwkowi bądź mieli ukośne oczy. Kiedy byłam młodsza, zza drzwi przyglądałam im się, nie mogąc się napatrzeć. Jeden z nich spojrzał wtedy na mnie i uśmiechnął. Tak się wtedy przestraszyłam, że uciekłam do swojego pokoju. Na tę myśl uśmiechnęłam się, zarazem zażenowana swoim dziecinnym zachowaniem.
                Później tato nauczył mnie, jak się wykonuje protezy. Byłam już w tym niemal tak dobra, jak on, chciałam też pracować razem z nim w laboratorium, kiedy będę w odpowiednim wieku, gdy nagle ponad rok temu zaprzestał nauk. Przyszłam wtedy do jego pokoju, gotowa do pracy, a on grzecznie poprosił, żebym wyszła. Kiedy odmówiłam, spokojnie mi wyjaśnił, że już nie będzie mnie uczył. Wybuchłam wtedy gniewem, zaczęłam krzyczeć, że w końcu znalazłam sobie zainteresowanie, cel na przyszłość, a on mi to wszystko tak po prostu odbiera. Nie potrafiłam zrozumieć, o co mu tak naprawdę chodzi. Ojciec powiedział wówczas, że robi to dla mojego dobra. Typowa gadka, niemal tak jak w książkach, które czytałam w dzieciństwie. Prychnęłam z pogardą i wyszłam, głośno trzaskając drzwiami. Od tamtego czasu nasze relacje pogorszyły się, zamienialiśmy ze sobą tylko parę słów dziennie.
                Odgarnęłam z twarzy włosy, pofarbowane w kolorze niebieskim, i spojrzałam na złoty zegarek, który zapięłam na nadgarstku. Nie przejęłam się, gdy zobaczyłam, że jestem już spóźniona na obiad, a ojciec był wyczulony na temat punktualności. Niecałą godzinę temu zapewne postawił półmiski, zapełnił je zupą, na talerze nałożył kartofle, po czym zasiadł na stole i czekał, aż przyjdę. Cóż, skończyłam już przecież osiemnaście lat rok temu. Równie dobrze mogłam zjeść coś na mieście i olać go zupełnie, przyjść dopiero po północy i przemknąć się do swojego pokoju. Owszem, mogłam to zrobić. Ale było w tych rodzinnych obiadach coś, co sprawiało, że nasze relacje poprawiały się choć odrobinę, nawet jeżeli nie rozmawiamy ze sobą ani chwili. Dlatego mimo wszystko wstałam teraz i ruszyłam w stronę klapy, która prowadziła na korytarz kamienicy. Zeszłam po drabinie, a później po schodach i już niecałą minutę później znalazłam się znów na palącym słońcu. Tam na górze był przynajmniej chłodny wiatr. Tu jednak go brakowało i już po chwili poczułam, jak pot spływa mi strużką po plecach.
                Szłam tak, próbując spojrzeniem znaleźć mój dom. Mieszkaliśmy w drewnianej chatce na uboczu, w cieniu dwóch dębów, przez co panowały tam przyjemny urok oraz spokój i cisza. O ile te czynniki nie zostały zakłócone przez ludzi potrzebujących nowych kończyn. 
                Zobaczyłam na ulicy kilku strażników, rozmawiających z pewnym mężczyzną, który panicznie kręcił głową i gestykulował gwałtownie. Obok stały dwa potrzaskane auta, jeden z nich miał w środku jeszcze pasażera. Nietrudno więc było się domyślić, że był tu wypadek. Cała ulica więc została zablokowana. A ta droga była przecież najkrótsza. Musiałam iść właśnie nią, o ile chciałam jakoś uspokoić ojca.
                Przeszłam zatem pod czerwoną taśmą z napisem „Nie przechodzić”, stanęłam na miejscu wypadku, jak na razie nie zauważona, ale jak najszybciej chciałam zejść z zasięgu ich wzroku.
                - Hej, a paniusia dokąd?!
                Zaklęłam pod nosem i odwróciłam się. Za mną już stała dwójka strażników, srogo marszcząc brwi i krzyżując potężne ramiona na piersiach. Wymusiłam na usta uśmiech, najmilszy, na jaki się zdobyłam. Niezbyt przekonujący, dlatego też na nich nie podziałał.
                - A paniusia dokąd się wybiera?! – wrzasnął strażnik, jakby myślał, że go nie usłyszę, pomimo metra albo dwóch, jakie nas dzieliły. – Nie widzi, że ulica jest zablokowana?!
                - A jest? – spytałam nieco przesłodzonym głosem, mrugając oczętami. – Och, przepraszam, nie zauważyłam.
                Udałam, że nie widzę, jak wokół mnie falują na wietrze czerwone taśmy, w tak wielkiej ilości i tak jaskrawe, że tylko ślepiec mógł ich nie dostrzec. No, ale strażnicy chyba nie potrafili zrozumieć mojego sarkazmu.
                - Co, paniusia niewidoma, czy jak?! – wrzasnął mężczyzna, sięgając po pistolet. – To może jeszcze nie zauważy, jak pakuję jej kulę w łeb?!
                - Dymitr, daj spokój – mruknął strażnik tuż obok, najwyraźniej spokojniejszy. – Przeszła tylko za taśmę, nie musisz jej zaraz zabijać.
                - Nie za przekroczenie taśmy. Za pyskowanie! – syknął drugi mężczyzna, wyjątkowo cicho, ale nadal dość głośno, abym mogła go wyraźniej usłyszeć. Westchnęłam i poszurałam nogą, nie wiedząc, czy spróbować się ulotnić, ryzykując kolejnym złapaniem, czy też być może poczekać, aż wszystko sobie wyjaśnimy.
Wybrałam tę pierwszą opcję. Zanim ktokolwiek się zorientował, ja rzuciłam się do ucieczki, przeskoczyłam nad taśmą i zniknęłam gdzieś w mroku bocznej uliczki. Nie wiedziałam, czy strażnicy mnie gonią, za tak drobne przewinienie… ale w dzisiejszych czasach wszystko jest przecież możliwe.
A jednak. Dwaj strażnicy przebiegli tuż obok mojej kryjówki, a ja zaśmiałam się cicho. Kretyni. Czy są tak bardzo zdesperowani, że muszą mnie szukać? Dobrze, że ta ścieżka także prowadziła do mojego domu. Mogłam spokojnie nią iść, jedynie trochę szybszym tempem.
Nie uszłam daleko, kiedy ktoś złapał mnie w pasie i uniósł w górę, drugą ręką przesłaniając mi usta. Kątem oka zauważyłam, że w tej właśnie dłoni trzyma pistolet. Wydałam z siebie zduszony krzyk i wierzgnęłam nogami, na darmo. Uścisk był silny, nic nie mogłam zrobić.
- Nie ładnie tak uciekać – zabrzmiał mi w uszach głos drugiego strażnika. – No, to co teraz zrobimy? Mam cię zastrzelić, czy puścić?
No jasne, że puścić, chciałam odpowiedzieć, choć było to pytanie retoryczne. Gdybym tylko nie miała przesłoniętych ust…
- Może chyba zastrzelę cię, co? Jeszcze mi wyrośniesz na kryminalistkę, jesteś przecież taka młoda…
Podkurczyłam nogi i, nim jeszcze facet zdołał mi przyłożyć lufę do skroni, kopnęłam go między nogi, nie moja wina, że stał w rozkroku. Upadłam na ziemię, a mężczyzna schylił się, wydając z siebie pełen boleści jęk. Nie wiedział, co go czeka dalej. Wyjęłam zza pasa drobny scyzoryk, który nosiłam zawsze przy sobie. Jednym ruchem, dość silnym jak na moją drobną posturę, powaliłam już i tak osłabionego moim wcześniejszym celnym ciosem strażnika. Gdy jego ciało zetknęło się z ziemią, błyskawicznym ruchem podcięłam mu kark. Krew trysnęła z uszkodzonej tętnicy, niemal mnie ochlapując, a lejąc się kaskadami na ziemię.
Schowałam broń z powrotem i pobiegłam przed siebie, nim ktokolwiek zdołał się dowiedzieć, że dokonałam mordu na ważnej osobie.
Do domu dotarła pięć minut później. Już u progu zauważyłam, że coś jest nie tak. Drzwi, zawsze zamknięte, choć nie na klucz, były uchylone. Może jakiś gość zapomniał je zamknąć? Weszłam do środka, rozejrzałam się, poszłam do kuchni. Zastałam tylko dwie miski pełne zupy pomidorowej, już wystygłej. Zakręciłam w gęstej miksturze łyżką. Gdyby ojciec zjadł, zostawiłby mi do pozmywania talerz, a sam poszedł do gabinetu. A gdyby zaś na mnie nadal czekał, siedziałby przy stole, dopóki nie weszłabym do kuchni. A więc musiało się coś stać.
Wiedziałam już, gdzie jest. Może jakiś ważny klient go odwiedził? Byłam pewna, że gdy wejdę do jego gabinetu, zastanę go z jakimś mężczyzną, któremu dokładnie mierzyłby rękę albo nogę, aby ustalić, jakie rozmiary ma mieć jego proteza. Jednak to, co tam zastałam, kompletnie nie komponowało się z moimi podejrzeniami.
Pokój był pogrążony w chaosie, do czego ojciec nigdy by nie dopuścił. Kartki walały się po podłodze, między śrubokrętami, śrubkami, gwoździami, młotkami i innymi narzędziami. Jeden z regałów leżał przewrócony tuż obok mojej nogi, a przecież byłam pewna, że stał w drugim końcu pokoju. Nie czekając dłużej, przebrnęłam przez ten bałagan, pokręciłam się między wysokimi regałami, które niemal zakrywały mi widok, a zarazem tworzyły tunel z pokoju ojca, aż dotarłam do celu.
Mój rodziciel leżał w kałuży własnej krwi na plecach, z paskudną raną wylotową w piersi, zaraz przy sercu. Wrzasnęłam przeraźliwie i rzuciłam się na jego ciało, będąc pewna, że jest już martwy. Myliłam się. Gdy nachylałam się nad nim, poczułam na swojej twarzy jego ciepły oddech.
                - Tato! – krzyknęłam, mocno ściskając jego ramię. – Co tu się stało?!
                Pragnęłam wyciągnąć z niego jak najwięcej informacji, dopóki jeszcze dychał. Nie chciałam marnować tego czasu na płacz, lament, podczas którego on by mnie pocieszał, aż w końcu jego ręka upadłaby bezwładnie na ziemię. To zachowanie nie było do mnie podobne, a także niczego bym się nie wiedziała.
                Ojciec kaszlnął, z kącika jego ust wypłynęła krew wymieszana ze śliną. Uniósł dłoń. Byłam pewna, że chce mi coś pokazać. Ale on tylko otarł mokrą brodę.
                - Strażnicy – wycharczał. – Oni… przyszli mnie… zabić.
                - No wiesz, nie zauważyłam! – Pomimo powagi sytuacji i strachu, jaki mnie ogarniał, nie mogłam powstrzymać sarkastycznego tonu. – Widzę, że tętnisz życiem, jesteś przecież cały i zdrowy!
                Ojciec, choć patrzył już śmierci w twarz, uśmiechnął się.
                - Chcieli moje notatki…
                - Jakie notatki, o czym ty mówisz?!
                - …ale im nie dałem… – Uśmiechnął się, jakby przechytrzył najsprytniejszego człowieka na świecie. – Nie znaleźli ich, bo mam je zawsze… przy sobie.
                Sięgnął pod swoją koszulę, pogrzebał przez chwilą, pobłądził dłonią po ciele, aż w końcu natrafił palcami na coś, co wyciągnął. Był to zwykły, ciemny zeszyt, zapisany niemal cały, co zauważyłam po ułożeniu kartek, bez otwierania go.
                Wzięłam go i już chciałam otworzyć, kiedy niespodziewanie dłoń ojca spoczęła na mojej twarzy. Spojrzałam mu prosto w oczy o zielonym kolorze, tak samo jak moje.
                - Luna – szepnął, gładząc mnie kciukiem po policzku. – Wiem, że chciałaś być mechanikiem, ale… ja naprawdę chciałem twojego dobra…
                - Rozumiem – skłamałam, bo nic przecież nie ogarniałam. – A… wiesz może, dlaczego chcieli cię zabić?
                - Wiedziałem o spisku.
                - O spisku? – Na moją twarz wpłynął wyraz zdumienia. – Jakim spisku?
                - Władze… – Ojciec nie dokończył, zamiast tego rozkaszlał się gwałtownie. Gdy skończył, w kącikach jego ust pojawiły się drobne bąbelki z krwi. – Wszystko jest tutaj – powiedział jedynie, wskazując na zeszyt. I dopiero wtedy znieruchomiał.
                Wiedząc, że siedzę przy martwym ciele, podniosłam się. Byłam przerażona tak bardzo, że nie miałam czasu na opłakanie śmierci ojca. Może i było to aroganckie, ale zawsze w pierwszej kolejności stawiałam swoje własne życie. Później taty, a następnie zwykłych osób, których nawet nie znałam. Dlatego myśl, że strażnicy mogą tu jeszcze przyjść i mnie dorwać naprawdę mnie przestraszyła. Zwykłym scyzorykiem nie mogłam ich przecież pokonać.
                Na początku ogarnęła mnie panika. Postanowiłam uciec z tego miejsca, ukryć się gdzieś w mieście i tam spokojnie przejrzeć notatki, ale najpierw musiałam znaleźć jakąś broń. Przetrząsnęłam półki, szafki, a nawet regały w miejscach, gdzie mógł zostać ukryty choćby najtańszy rewolwer. Nic. Same książki, papiery, albo jakieś niepotrzebne klucze. No i słownik, ale jemu nie poświęciłam zbyt wiele uwagi.
                No trudno, w takim razie ucieknę bez broni. Musiałam się gdzieś zatrzymać. Słyszałam, że zaraz przy mieście o nazwie Tula znajdował się warsztat brata ojca, który był z zawodu mechanikiem, tak jak on, choć nie aż tak dobrym. Nie wiem, czy nadal żył, ale musiałam się u niego zatrzymać. Chciałam uciec z Moskwy, a może i nawet z samego kraju, gdyby się okazało, że spisek, o którym wiedział mój ojciec, ogarnął całą Rosję Zachodnią. Strażnicy może domyślą się, że zdołał przekazać mnie namiastkę wiedzy i będą chcieli także zlikwidować moją osobę! O nie, ja tak łatwo się nie dam!
                Jakby na moją prośbę, stanęłam przy ścianie, na której wisiały setki mieczy, samurajskich chyba. Mój ojciec od dawien dawna interesował się Azją, być może dlatego, że był to kontynent, gdzie technologia była dość rozwinięta, a on mógł dzięki temu poznać nowe techniki.
                Zabrałam ten, który wyglądał mi na najsolidniejszy i najostrzejszy, nie znałam się bowiem na mieczach. Przecięłam ostrzem powietrze, uznałam, że jest poręczny i wygodny. Zabrałam pochwę do kompletu, przewiesiłam ją sobie przez ramię i tak uzbrojona wybiegłam z domu.
                Teraz pozostawał problem, jak dostać się do Tuli. Pomyślałam, że najlepiej pociągiem, a więc dostałam się na peron. Nie kupując nawet biletu, wsiadłam do pierwszego lepszego wagonu, który zmierzał w tamtą stronę. Kiedy pociąg ruszył, ja odetchnęłam z ulgą. Wprawdzie strażnicy mogli tu wpaść w każdej chwili, a przecież moje włosy są dość charakterystyczne, ale jednak czułam się dość bezpiecznie. Postanowiłam zatem przejrzeć dziennik.
                Ojciec tym razem zaskoczył mnie, ale i jednocześnie rozwścieczył. Stronice były zapisane nie normalnym alfabetem, ale dziwnymi szlaczkami, jakby był to język chiński albo japoński. Zaklęłam i rzuciłam zeszytem o ścianę przedziału, w którym siedziałam, na szczęście, sama. Po krótkim namyśle schyliłam się po niego i wcisnęłam pod koszulkę. Może uda mi się znaleźć jakiś sposób na rozczytanie tego. Do tłumacza przecież nie mogłam iść, wtedy on także poznałby sekret mojego ojca.
                Cały czas wyglądałam przez okno. Nikt nie zakłócił mojej podróży, na szczęście. Dzięki temu spokojnie wysiadłam na peronie, a następnie skierowałam się do wyjścia z miasta. Już wtedy w oddali zamajaczył mi ceglany, urodziwy domek, w którym mieszkał mój wuj. Mieczem ścinałam wysoką trawę, która rosła wokół mnie. Stałam już przed drzwiami. Zapukałam, po krótkiej chwili otworzyły się przede mną, a w wejściu stanęło oblicze przysadzistego, niskiego mężczyzny. Zlustrował mnie srogim spojrzeniem, dopiero po chwili w jego oczach pojawił się błysk rozpoznania.

Rozdział pisała Xeravina 

Image and video hosting by TinyPic

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz